David Villa z miną zbitego psa wpatrywał się w walizki stojące w przedpokoju.
-Naprawdę? – szepnął.
-David,
kochanie? – Lei pogłaskała go po plecach. – Sam mi mówiłeś, że wakacje
na Ibizie to tradycja, tak? Przypomnij sobie jak w tamtym roku było
fantastycznie.
-Taaa… – westchnął. – Wkurwiona Ana, wredna Reza,
pyskaty Morata, wydzwaniający Canales, zapity Guti, piszczący Torres…
Fantastycznie – skrzywił się. – Do tego lasujący się Benzema…
-Jeśli nie chcesz na Ibizę to możemy jechać do mojej matki do San Francisco – wzięła się pod boki.
-Ibiza!
– podskoczył jak rażony prądem. – Przecież mówiłem, że Ibiza! To
tradycja i tam jest super! Dziewczynki lubią się kąpać, Ana się nimi
cudownie zajmuje, ja się spieram z Rezą o piłkę, Torres tak uroczo
popiskuje. Ibiza! Po co mieszać w to twoją mamę? Teściowa naprawdę nie
jest mi potrzebna w wakacje! Ibiza! – pokiwał gorliwie głową i chwycił
za walizki. Nim Lei zdążyła się roześmiać już stał przy taksówce.
Alvaro bez słowa pakował bagaże na wózek na lotnisku. Reza była tak
pochłonięta pisaniem smsa, że prawie nie zwracała na niego uwagi.
-Jadę za dwa tygodnie do Lyonu – powiedział.
-Spoko – mruknęła.
-Chyba się na to zdecyduję – dodał i spojrzał na nią uważnie.
-Na ile? – nawet na niego nie zerknęła.
-Przynajmniej sezon.
-Spoko.
-Może dostaniesz tam robotę? Znasz francuski i masz dobre CV.
-Może…
-Mou na pewno wystawi ci jak najlepszą opinię.
-Raczej…
-Zwłaszcza
po tym jak kłamałaś własnemu mężowi, któremu obiecywałaś szczerość
przed Bogiem. Ale kto wie, może Realowi przysięgałaś wcześniej? –
powiedział spokojnie.
-Nie wiem… – podrapała się po głowie i schowała
telefon do kieszeni bluzy. – O której mamy samolot? – spytała nie
bardzo świadoma swojej wcześniejszej rozmowy.
-Zaraz – warknął i ruszył przez terminal.
-Pojadę z tobą do Lyonu, co? – wzięła go pod rękę i pocałowała w policzek.
-Nie trzeba – warknął. – Może lepiej wybierz się wtedy do Madrytu, co?
-Ej! O co ci chodzi, co? – fuknęła i odsunęła się od niego.
-O nic, kochanie! – syknął. – Tylko rozmawiasz ze mną, ale jednocześnie piszesz smsa! Wcale mnie nie słuchasz!
-Słucham,
ale mówiłam tylko Callejonowi, że ma odebrać z klubu zestaw ćwiczeń
zanim pojedzie na urlop – mruknęła. – Czy to jakaś zbrodnia?
-Żadna, ale zastanów się nad wszystkim. Może powinnaś przysięgać komuś innemu, komuś z Realu? – warknął i podszedł do lady.
Reza
została w miejscu i kompletnie nie miała pojęcia czemu jest taki zły.
Jednak miała dziwne przeczucie, że mieszał w tym palce Canales, Bartra i
Oriol. To po wyprawie z nimi jej mąż wrócił jakiś naburmuszony.
-Dorwę was, łajzy – syknęła i ruszyła do odprawy.
Ana Rodriguez stała na środku salonu z założonymi rękami na piersi.
-Chcę mieszkać z Rezą i będę z nią mieszkać. Chuj mnie obchodzi czy będziesz spał obok mnie czy nie! – wrzasnęła.
-Reza i Alvaro potrzebują samotności, przebywania razem sam na sam – powiedział i rozejrzał się czy aby wszystko zabrał.
-Canales! – jęknęła. – Oni nie są nami! Są małżeństwem, mieszkają razem prawie rok, są sami kiedy tylko chcą! – tupnęła nogą.
-To
prawie jak my, tylko my nie mamy ślubu. Ana – objął ją w pasie. – Chcę
przebywać z tobą cały czas i naprawdę nie potrzebuję do tego ani Rezy
ani Alvaro – pocałował ją.
-Co zmalowałeś? – warknęła.
-Nic! – powiedział za szybko.
-Ciastku!
-Powiedziałem Vazquezowi, że Reza cały czas pracuje w Realu. Nie wiedziałem, że nie wie! – szepnął.
-Wiesz
co jest najbardziej przerażające? – westchnęła. – Że zaczynasz
przypominać mi Torresa. Zero mózgu w pewnych sytuacjach – odsunęła się i
poszła do łazienki.
Karim wszedł do swojego ulubionego lokalu i usiadł przy barze.
-Benzema! – zawołał radośnie starszawy dziadek za ladą.
-Witam, panie Piti! Co tam słychać? – uścisnęli sobie dłonie.
-Stara bieda, Karimku. A u ciebie? Masz kogoś? – puścił mu oczko.
-Na noc? Całe tłumy – położył przed sobą portfel.
-Nie o to mi chodziło – fuknął.
-Wiem
– skinął głową. – Nie mam. Muszę szukać, bo Ana Rodriguez, pamięta pan
na pewno, ta szurnięta blondyneczka, która była ze mną rok temu,
wymyśliła sobie, że za cztery lata zostaniemy rodzicami – roześmiał się.
-Wy? – spojrzał na niego podejrzliwie.
-Ona ze swoim chłopakiem, a ja z jakąś kobietką – wyjaśnił.
-Czyli
masz cztery lata na poszukiwania… – zamyślił się i spojrzał na drzwi. –
Helen! – podskoczył gwałtownie na widok wiotkiej szatynki, która
wciągała wielką skrzynkę do lokalu. – Mówiłem, nie tykaj!
-Daj! – Karim z zerwał się z miejsca i odebrał jej ciężar. Z łatwością go podniósł i zaniósł na zaplecze.
-Dziękuję – odezwała się, gdy już usiadł na swoim miejscu.
-Nie
ma problemu – machnął ręką i wtedy zaczął dzwonić jego telefon. – Tak? –
odebrał i przymknął oczy. – Oddychaj, kocie – powiedział po francusku. –
Wynająłem zajebistą willę, wszyscy się w niej zmieścimy…. Tak, Alvaro z
Rezą o niej wiedzą… Co? – roześmiał się. – Co zrobił Canales? –
przetarł dłonią twarz. – Vazquez zajebie Rezę i będziemy w żałobie,
żadnych baletów przez minimum rok… Ratować, ratować, ale jak, kocie?… O,
nie! Zapomnij! Ja się w to nie wpierdalam!… Bywaj, kocie! – rozłączył
się. – Muszę, spadać, ale któregoś dnia zajrzę! – uśmiechnął się i
wyszedł.
-Na pewno – pokiwał głową pan Piti i schował pod ladę portfel Francuza. – Biedak, zostawił! – westchnął i pokazał Helen „zgubę”.
-Trzeba mu oddać! – wybiegła przed lokal, ale za rogiem znikało właśnie czerwone Ferrari chłopaka.
-Sam wróci – uśmiechnął się łobuzersko starszy pan. – Wtedy dasz co trzeba, złotko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz